Czego w "Armageddonie" nie było? Był wspaniały Bruce Willis, była wspaniała przygoda w kosmosie, była grupa Amerykanów, która w jednej chwili z pracowników platformy wiertniczej stała się nie
Czego w "Armageddonie" nie było? Był wspaniały Bruce Willis, była wspaniała przygoda w kosmosie, była grupa Amerykanów, która w jednej chwili z pracowników platformy wiertniczej stała się nie tylko astronautami, ale też zbawcami świata. No to czego chcieć więcej? Ja oczekiwałem trochę więcej realizmu. Po obejrzeniu tego filmu aż się chce powiedzieć - Dobrze, że Kolumb odkrył Amerykę. Przez cały czas oglądania "Armageddonu" miałem dziwne wrażenie, że to, co dzieje się w filmie, miało na celu ukazanie potęgi USA. A działo się dużo, zdecydowanie za dużo. Do tego, że Bruce Willis jest w stanie uratować wszystko i wszystkich niezależnie od okoliczności, można już przywyknąć. I gdyby amerykański heroizm skończył się na jego osobie, film byłby całkiem udany. Ale niestety, od czasu gdy bohaterowie wylatują w kosmos, co pięć minut coś wysiada albo przestaje się układać. Oczywiście bohaterowie z większości opresji wychodzą bez szwanku. Podobnie zresztą jak ich sprzęt, który mam wrażenie, że przetrwałby nawet, gdyby ten meteoryt uderzył w Ziemię. Limit szczęścia w obrazie Michaela Baya został zdecydowanie przekroczony. Jak na film "katastroficzny" przystało, nie mogło zabraknąć też wątku miłosnego. Miłość jest oczywiście zakazana, a tatuś córeczki i kandydat na męża wyruszają razem na podbój kosmosu. Jak to się skończy? Nietrudno się domyślić. Mimo że "Armageddon" na kolana mnie nie rzucił, to jednak potrafię dostrzec w nim kilka pozytywnych rzeczy. Najmocniejszym elementem tego dzieła są niewątpliwie efekty specjalne. Na plus można zaliczyć też dialogi, które w momentach, gdy nie leje się z nich patos, potrafią być żartobliwe. Interesująca jest też obsada aktorska, bo oprócz wspomnianego Bruce'a Willisa mamy tu też Bena Afflecka. Są też inni aktorzy, bardziej znani z późniejszych produkcji, jak np. Michael Clarke Duncan ("Zielona Mila") czy Peter Stormare i William Fichtner ("Prison Break"). Zdaję sobie sprawę, że ponieważ jest to film science fiction, wiele rzeczy można dopuścić. W końcu nie chodziło tu o to, aby zobrazować potencjalne uderzenie meteorytu w Ziemię. Jednak mimo wszystko można to było ukazać bardziej przekonująco. A już na pewno nie trzeba było umieszczać grupki niedoświadczonych ludzi w roli zbawców świata. Chociaż bez wątpienia Amerykanie po obejrzeniu tego filmu poczują się dowartościowani. Ja jako Polak czułem jedynie ogromny niedosyt.